Hen daleko tam na wschodzie
Biała brzoza się schyliła
Wiatr żałośnie tam zawodzi,
Gdzie zbiorowa jest mogiła.
Nikt tam świeczki nie zaświeci,
Ani kwiatów nie przyniesie,
Tylko wiatr czasem przyleci
I zaszumi w głuchym lesie.
Tylko strumyk cicho załka
Nad człowieka życiem marnym.
I Koropcem w dół i Dniestrem
Popłynie ku Morzu Czarnym.
Czemuś Dniestrze taki srogi?
Czemu nurt twój taki dziki?
Czemu znika wśród pożogi
Ma rodzinna wieś Puźniki?
Przy niej chatki dookoła:
Zagajówka obok wioski,
Nagórzanka i Wesoła,
Gnilce, Kluków i Broszniowskie.
Czasem jeszcze teraz łzawi
W uszy poruszona struna.
Czasem we śnie się objawi
Ponurego typ Rizuna.
I ja też razem z rodziną
Miałem spocząć w tej mogile.
Kiedy banderowcy zimą
Wieś pierścieniem otoczyli.
Na czapkach mieli „Tryzuby”
Odbicie swastyk niemieckich.
A w zanadrzu nieśli zgubę
Śmierć potomkom Wiśniowieckich.
Ukrainy nie wskrzesili
Morderstwami bez litości.
Napadali i palili
Nie dorośli do wolności.
Rzeź tam była w czterdziestym piątym roku.
Nocą, trzynastego w lutym.
Trudno zapomnieć tego widoku
I tych ran po drągu zakutym.
Wiatr tumany iskier wzniecał,
Rozdmuchiwał wciąż płomienie.
Księżyc wyszedł i oświecał
Otoczoną wieś pierścieniem.
Chaty w ogniu jak pochodnie,
Były światkiem okrucieństwa,
Oświecały ciemne zbrodnie
Straszne orgie i szaleństwa.
Biegł Jasiński sadem, polem
Po puszystym śniegu ku Sianożętom,
Aż zobaczył że, półkolem
Dalszą drogę mu zamknięto.
Zaraz mu obcięli uszy,
Żywcem oczy wydłubali.
Widząc, że się już nie ruszy,
Życie mu „podarowali”.
Jeszcze długo się męczyła
Jego głowa skaleczona.
Krew obficie śnieg zbroczyła
Aż na drugi dzień tam skonał.
Biada temu, kto dobytek
Chciał ratować i domostwo.
Bliżej Kościoła, ze skrytek
Uciekano na probostwo.
Biegnie, biegnie kobiecina,
Ale widzi że nie zdąży,
Lęk już nogi jej podcina,
A panika serce drąży.
Była blisko już przy plebanii,
Gdy z trwogi ścierpła jej skóra.
Drogę banderowcy już odcięli,
Więc pobiegła gdzie figura…
Matki Boskiej w grocie stała,
Więc rękami ją oplotła.
I tak się uratowała
Cudem Bożym – Honorata.
I mnie też tam, wtedy siedmiolatka,
Kiedy cała wieś już płonęła
Na plebanię wtenczas, matka
Na ramionach z sobą wzięła.
Jak ocalić garstkę życia,
Gdy ogień szaleje dokoła?
Dym wygania precz z ukrycia
Dziecko z trwogą matkę woła.
Nie daj, nie daj mnie mamusiu!
Ale banderowiec pijany,
Dostać je w swe ręce musiał
I roztrzaskał go o ściany.
Matki krzyk! Ubolewanie!
W mgnieniu oka sprawnie zdławił.
Długi bagnet wbił do krtani
Przez usta i tak zostawił,
Rankiem dziecko zakwiliło
Z martwych ramion matki trupa.
Siedemdziesiąt ciał, to żniwo
Jednej noc, bandy UPA.
Wieś spalona, gdzie się schować?
Gdzie tu mieszkać? Na co czekać?
Trzeba jakoś żyć próbować
I hen gdzieś na Śląsk uciekać.
Kto opisze los sierocy,
Jak jechały dzieci, starcy
Stłoczeni, przez wiele dni i nocy
Po kilka rodzin na kolejowej węglarce.
Kto opisać będzie w stanie,
Jak siedzący na tobołach
Pieśń wznosili Puźniczanie
Gdy rytm wybijały koła.
„Śliczna gwiazdo miasta Lwowa”
Tu za gardło coś ścisnęło.
Matko nasza i Królowo,
Ile łez tam wypłynęło.
A pociąg pędził z łoskotem,
Wciąż na zachód mknął po szynach.
Aż nas wysadzono potem
W lesie koło Kędzierzyna.
Nigdzie blisko żadnej studni
Pod sosnami, pośród krzaków.
Wynędzniali, głodni, brudni
Posnęliśmy jak na biwaku.
Nikt namiotu nie posiadał
Więc z gałęzi, z byle czego
Szałas naprędce układał
Szykując się do noclegu.
Szczęściem noce te Lipcowe
Nie były zimne, ni długie.
Gdyśmy na pociąg kolejny
Czekali tydzień i drugi…
Podstawiły nam koleje
W miejsce wędrówki przerwanej
Wagony pełne nadziei
Jak mit Ziemi Obiecanej.
Dotarliśmy do Prudnika
Tu nastąpił kres wędrówek
Jakiś lęk serca przenikał
Choć to polski Śląsk – Głogówek.
Czas upływa rok do roku
Lęk odszedł, znika groza.
Tylko łzę wywoła w oku
Nad mogiłą biała brzoza.
Biała brzoza nad mogiłą
Wiatr cię pieści swym podmuchem
Słońce rosę twoją piło
Śnieg otulał białym puchem.
Rozkrzewione twe korzenie
Wpijają się w Podkarpacie
Obejmując jak kamienie
Liczne czaszki naszych braci.
Dziś to są pourazowe
Makabryczne przypomnienia,
O których już nie ma mowy,
Wśród młodego pokolenia.
Tylko starsze pokolenie
Kiedy sobie kielich sztachnie
Żal wyraża i zwątpienie
Że tu jakoś nie tak pachnie.
Żal największy po utracie
Źródlanej wody Kiernicy
Darmo możesz mierzyć bracie
Wzdłuż i wszerz Niemysłowice.
Darmo szukać takich źródeł
Choćbyś schodził śląskie wioski
Nigdzie takiej wody nie ma
Jak w źródełku na Broszniowskim.
Kwaśne mleko też pachniało
W czarnym z płotu hładuszczaku.
Chleb razowy, tu choć biały
Nigdy tego nie ma smaku.
Niezadługo tylko w baśni
Mglisty obraz pozostanie,
Lecz nikt bliżej tego nie wyjaśni
Gdy wygasną Puźniczanie.
Autor: Edmund Działoszyński
Poniżej prezentujemy rysunkową interpretację powyższego wiersza, której autorem jest Grzegorz Weigt.