Boso po śniegu, uciekając przed śmiercią – wspomnienia Stanisława Baranieckiego

Stanisław Baraniecki

Wspomnienia Stanisława Baranieckiego (ur. 1932) z dzieciństwa oraz młodości w Puźnikach, utrwalone 11 i 12 stycznia 2021 r. przez Adama Baranieckiego.

Opracowanie redakcyjne: Anna Zaleska

Mój Tato to Antoni Baraniecki (ur. 1888), a Mama Sabina z domu Działoszyńska (ur. 1893). Miałem jeszcze sześcioro rodzeństwa: Franciszkę, Józefę, Marię, Stefana, Emilię i Stanisławę.

Rodzice pobrali się w maju 1914 r. Po kilku tygodniach po ślubie Tato wyjechał na kilka lat do pracy w Chicago w Stanach Zjednoczonych. Wybuch wojny spowodował, że Ojciec wrócił dopiero w 1920 r. Mama w tym czasie mieszkała u rodziców Ojca z moją babcią Emilią z domu Poterałowicz. Rodzina Poterałowiczów w Puźnikach była jedną z większych i zasiedlali kilka gospodarstw. Natomiast rodzina Baranieckich w Puźnikach była tylko jedna. Za to Tato miał wielu braci: Stanisława (ur. 1887), Jana Kantego (ur. 1893), Karola (ur. 1899), Michała (ur. 1902) oraz  Juliana (ur. 1905)

Bracia Taty

Stanisław po I wojnie światowej zamieszkał w powiecie wejherowskim w gminie Luzino. Jan po zdaniu matury musiał pójść na przeszkolenie wojskowe. Podchorążówkę skończył ze stopniem oficera rezerwy CK Armii, a potem studiował historię – specjalność nauczycielską. W wyniku wybuchu I wojny światowej został zmobilizowany, trafił do niewoli we Francji, gdzie wstąpił do Armii Hallera. Kolejny brat taty Karol na ochotnika został przyjęty do wojska podczas wojny polsko-bolszewickiej. Trafił do żandarmerii wojskowej. Wojnę zakończył w stopniu podoficera.  Natomiast Julian do ślubu mieszkał w Puźnikach. Ożenił się w Monasterzyskach i tam pracował jako robotnik przy obróbce drewna.  Michał wybudował sobie w Puźnikach nowy dom oraz stodołę połączoną z oborą i zajmował się rolnictwem.  W związku z tym, że znał się trochę na budowlance, to nie raz dorabiał sobie przy budowie domów.

Rodzinne gospodarstwo

Nasz dom stał na skarpie, na fundamencie kamiennym. Miał dwa wejścia, pierwsze reprezentacyjne z gankiem, a drugie z boku od strony rowu.  Rów stanowił granicę pomiędzy gospodarstwami Baranieckich a Stanisławskich, a następnie wpływał do potoczku. Przy kuchni znajdowała się piwnica. Wejście do piwnicy było zamaskowane, więc można było w niej schować się w każdej chwili, co w czasach wojny było bardzo ważne. W nocy spałem w kuchni, więc do piwnicy miałem najbliżej. Od strony podwórka przy domu były budynki gospodarskie: owczarnia na 40 owiec, kurnik, stajnia, chlewnia, stodoła, wozownia razem z drewutnią, a w niej wozy z drabinami, sanie, maszyny.

Hodowaliśmy krowy, trzodę chlewną, parę koni, owce, kury, kaczki, gęsi i gołębie. Razem ze Stefanem zajmowaliśmy się końmi – Gniadą i Krasą. W całym powiecie tylko u nas były konie o takiej maści. Jak jechaliśmy wozem, to wiadomo było, że to Pan Baraniecki jedzie.

W sadzie rosły: grusza, jabłoń, a tuż przy rowie czereśnie, kolejna grusza i śliwa renkloda. To właśnie ta śliwa została podmyta przez wodę z rowu i przewróciła się. Wiosną poszliśmy do lasu, by nakopać dużo sadzonek wierzb, aby obsadzić tamten, podmywany przez wodę brzeg skarpy.

Głód ziemi i fasola na przednówku 

W Puźnikach, większość gospodarstw była mała i dlatego głód ziemi był duży. Do tego rąk do pracy wiele, a pracę poza rolnictwem trudno było znaleźć. Dlatego niektórym trudno było związać przysłowiowy „koniec z końcem”. Niektórzy, żeby trochę dorobić obrywali czereśnie, które rosły na drzewach samosiejkach. Takich czereśni było naprawdę sporo. Ludzie obrywali je i nosili na targ do Monasterzysk. Choć ich cena była bardzo niska, bo za litr płacono 1 grosz, to zawsze w ten sposób można było zarobić parę groszy, by kupić chociażby drożdże potrzebne do pieczenia chleba.  Pracę dawał także gajowy w lasach hrabiego Badeniego. Pracowali tam głównie młodzi mężczyźni.

Najwięcej ziemi należało do parafii i zakonu. My tuż za gospodarstwem mieliśmy sad i łąki, aż do potoku. Za potokiem była najżyźniejsza ziemia, bo deszcze zmywały spore warstwy gruntu z położonych niedaleko pagórków. Za ogrodami tereny nazywano „hołdą”. Tereny te były używane sezonowo, głównie wiosną i jesienią, kiedy wystarczająco było deszczu, by urosła tam trawa i można było wypasać zwierzęta. Podczas upalnego lata tereny te były suche i już nie nadawały się na pastwisko. Ziemi uprawnej brakowało i dlatego tytoń uprawialiśmy na tzw. karczówce, znajdującej się po lewej stronie drogi z Puźnik do Zalesia.  Ojciec kupił je po powrocie ze Stanów Zjednoczonych. Nie były to dobre ziemie, bo po wykarczowanym lesie, ale nic więcej nie można było dokupić.

Na lepszych i średnich glebach w Puźnikach uprawiano pszenicę, koniczynę, kukurydzę, jęczmień, Na tych gorszych żyto i owies, a na najgorszych ziemniaki. Konopię uprawiano w ogrodzie i z niej pozyskiwano włókno oraz olej. Tłocznia oleju znajdowała się  w wiosce Huta za Zalesiem. By lepiej wykorzystać ziemię, to między rzędami kukurydzy sadzono fasolę i mak. Natomiast na około kukurydzy sadzono konopie na olej i grube powrozy potrzebne w gospodarstwie oraz bób. Konopie moczyło się na Kopankach. Fasola starczyła na cały rok, a bób na pół roku. Na przednówku nie było głodu, bo była fasola.  Z kukurydzy robiono mąkę, ale z niej nie pieczono chleba.  Ze zmielonej na grubo robiono kołuciuchę na śniadanie, a ze zmielonej na drobniejsze krupy mamałygę i kuleszę. Zwierzętom też dawano ziarna kukurydzy, ale najgrubiej zmielone oraz tzw. kukurydziankę, czyli paszę przygotowaną z łodyg i suszonych liści.

Potoczek, jak saneczkowy tor

Przez wieś – od Zagajówki płynął potoczek. Najszerszy był przy kiernicy (wiejska studnia). Tam też znajdował się mostek. Jak było suche lato, nie trzeba było z niego korzystać, bo potoczek wysychał i wtedy przechodziliśmy dołem.  Z kiernicy korzystali zarówno ludzie, jak i zwierzęta. Dla zwierząt woda wpływała  do żłobu, z którego w jednym czasie można było poić trzy konie. Natomiast przy potoczku była specjalna kładka, by kobiety mogły tam prać. Oczywiście przed praniem trzeba było namoczyć ubrania. Pamiętam, jak Junka (Józefa) najpierw moczyła ubrania w domu. Potem wyciskała je w takim specjalnym urządzeniu i dopiero potem szła nad potoczek. Zimą potoczek był zawiany śniegiem, więc braliśmy snopek siana lub miednicę i zjeżdżaliśmy z góry, jak na sankach. Saneczkową trasę można byłoby rozpocząć na naszej skarpie, a zakończyć w korycie potoku, ale na przeszkodzie stało gospodarstwo naszego sąsiada za rogu Mariana Stanisławskiego. Znalazł się jednak taki odważny, który jadąc na sankach chciał je ominąć i wjechał do domu sąsiada.

Święta i amerykańska maszyna do szycia

Mama zimą zajmowała się wytwarzaniem włókien z konopi, tak by nadawały się do przędzenia. Pamiętam, jak jedną nogą kołysała Staszkę, a drugą przędła nici. Potem nici trafiały do starszego Ukraińca, który po ojcu został tkaczem i miał odpowiedni warsztat. Z tego materiału Mama na maszynie do szycia, którą przywiózł jej mój Tato z USA szyła prześcieradła, ręczniki, ubrania. Ten Ukrainiec miał tylko warsztat, kury i pasiekę, więc przywoziliśmy mu pszenicę dla kur oraz inne produkty, a w zamian otrzymywaliśmy także miód. Ludzie przynosili mu także kawałki starych materiałów, z których robił bardzo ładne, kolorowe chodniki.

Zimą zawsze najbardziej czekaliśmy na Święta Bożego Narodzenia i to było najwspanialszy czas, bo była choinka, siano pod obrusem, snop pszenicy koło pieca i słoma na ziemi [od red. snop i słoma nazywane były Dziadem i Babą]. Potem słomę po świętach palono. Przygotowania do świąt odbywały się także w gospodarstwie. Na podwórzu stały ładnie ułożone sterty narąbanego na całe święta drewna. Zwierzęta otrzymywały dodatkowe jedzenie. Łamano się z nimi również opłatkiem, bo u rolników członkami rodziny były też zwierzęta domowe. A u nas na wigilii był barszcz, kutia, łamańce – to takie placki z białej mąki pieczone na blacie kuchni z miodem i makiem.

Razem było weselej

W Puźnikach był sklep prowadzony przez kółko rolnicze. To tam były najniższe ceny. Sklep mieścił się w budynku wybudowanym przez mieszkańców w ramach czynu społecznego i jedyne opłaty były przeznaczone na pensję sprzedawcy. Dlatego nikt nie był w stanie wytrzymać konkurencji z tym sklepem, nawet Żyd, który prowadził karczmę zrezygnował z robienia interesów w Puźnikach.

Rzemiosłem we wsi zajmowały się dwie rodziny: Dancewiczów – kowalstwem oraz Kretów – ciesielką i kołodziejstwem. Pamiętam, jak przed wojną realizowali dla nas zamówienie. Rodzina Kretów zrobiła nam wóz drabiniasty, uniwersalny do prac rolnych, do przewożenia narzędzi oraz zbierania plonów, gównie zboża, a u Dancewiczów okuliśmy jego koła. Natomiast wóz na wyjazdy do miasta, był znacznie krótszy i z ławeczką do siedzenia. Wóz ten był tak zrobiony, że można było rozkładać jego boczne ścianki.

Mieszkańcy we wsi często spotykali się przy wspólnych, sąsiedzkich pracach i był to czas wspólnego śpiewania oraz żartowania. Tak było zwłaszcza zimą, gdy młócono zboże, fasolę czy kobiety przędły wełnę albo darły pierzę. Wspólne też było wypasanie zwierząt. Pamiętam, jak z Edkiem Biernackim całymi dniami wypasaliśmy krowy. Kolegowaliśmy się, mimo, że Edek był młodszy ode mnie. Wraz z nastaniem wojny ta przyjazna atmosfera zniknęła, a pojawił się strach i walka o przetrwanie.

Ukrywanie Żydów w Puźnikach

Księdzem w Puźnikach, w czasie wojny był Kazimierz Słupski. Zastąpił on bardzo lubianego księdza Jana Lacha. Ksiądz w Puźnikach miał największą gospodarkę. Ksiądz Lach był lubiany i szanowany, bo był bardzo pracowity. O szóstej rano odprawiał mszę, a o ósmej już był w polu. Sam orał, kosił, woził, młócił. Natomiast ksiądz Słupski podczas wojny przechowywał profesora gimnazjum w Buczaczu dra Adolfa Kornguta.  Na początku Żydzi z getta w Buczaczu myśleli, że wykupią się za pośrednictwem Rady Żydowskiej. Część z nich zapłaciła złoto, ale wolności nie zyskali, tylko rozstrzelano ich.  Dlatego inni postanowili znaleźć sobie jakąś kryjówkę. Wśród tych, którzy trafili do Puźnik dominowała inteligencja żydowska z Buczacza: lekarze, nauczyciele, adwokaci. Przyjaźnił się z nimi polski adwokat Kozakiewicz i to on przyjechał do księdza Słupskiego. Plebania była duża, murowana, piętrowa, więc przygotowano piwnicę jako kryjówkę. Ksiądz Słupski w niedzielę głosił takie kazania, że Niemcy go chwalili, więc nic nie podejrzewali.

Nie tylko na plebani byli ukrywani Żydzi. U znajomej Mamy pojawił się chłopiec o imieniu Michał – niby jej daleki kuzyn. Potem w tajemnicy powiedziała ona Mamie, że to ksiądz poprosił ją, by przyjęła Michała, jako  chłopaka do pomocy. Zaprzyjaźniłem się z Michałem, choć był starszy. Kiedyś stanął w mojej obronie przed starszymi chłopakami. Na początku nie wiedziałem, że Michał jest Żydem. Dopiero, kiedyś przez przypadek podsłuchałem, jak wujek Stach rozmawiał z Mamą. Zapytał ją wtedy: – A Stach wie, że Michał to Żyd? Mama odpowiedziała: – Nie wiem, ale bardzo się przyjaźnią.

U ciotki Tońki [Antonina Działoszyńska] też ukrywała się Żydówka wraz z córeczką [od red. Adela Krun wraz z córką Mirą]. Dziewczynka była blondyneczką, bardzo ładnie mówiła po polsku, odmawiała pacierz, więc nie ukrywała się, a w niedzielę razem z innymi chodziła do kościoła na mszę. Jej mama była nauczycielką, a tato, po którym odziedziczyła blond włosy był oficerem. Na początku ukrywali się razem w leśniczówce na granicy powiatu buczackiego. Wieś, w której na skraju znajdowała się leśniczówka była w większości zamieszkała przez Ukraińców. To Ukraińcy przyuważyli, że leśniczy kupuje za dużo chleba. Jeden z Ukraińców ostrzegł leśniczego, że może spodziewać się rewizji. Ten jednak zdecydował, że żydowska rodzina zanocuje i dopiero rano opuści leśniczówkę.   Jednak, gdy rankiem wychodzili, zauważyli jak zbliża się uzbrojona grupa ukraińskich policjantów. Zaczęli uciekać, ale na śniegu zostawiali ślady i łatwo było ich wytropić. Mąż Żydówki  powiedział, że muszą się rozdzielić, a ona powinna iść do Puźnik na plebanię. Jak dotarła do naszej wsi, a wtedy było tam już sporo Niemców, to bojąc się, że ktoś ją rozpozna, zapukała do ciotki Tońki.  Poprosiła ją o nocleg. Ciotka przyjęła ją, od razu zorientowała się, że to Żydówka, która szuka schronienia. Wszyscy Żydzi, którzy ukrywali się w Puźnikach przeżyli wojnę, także Michał.

Krowie łajno, kopniak i aresztowanie Stefana

Podczas okupacji niemieckiej w Puźnikach mieściła się szkoła podoficerska. Niemieccy oficerowie i nie tylko, byli pokwaterowani we wioskowych domach. U nas w dużym pokoju także był zakwaterowany Niemiec. Dlatego ja ze Stefanem spaliśmy w stodole. Wnieśliśmy do stodoły sanie i mieliśmy bardzo wygodne łoże. Zakwaterowany u nas Niemiec wysyłał mnie po obiad do kuchni polowej, która znajdowała się przy dzwonnicy. Dostawałem menażkę składającą się z trzech części i przynosiłem mu zupę, gulasz i budyń. Gdy już skończył jeść musiałem tę menażkę umyć w potoczku. Jeden ze starszych kolegów powiedział, że jak już wymyję menażkę piaskiem, to mam ją napełnić krowim łajnem, które było przy kiernicy, a potem spłukać. Jak przynosiłem czystą menażkę, to nie słyszałem żadnego „danke”, tylko dostawałem kopniaka w pupę. Gdy w naszej wiosce już roiło się od Niemców, to Stefan przeniósł się na strych, bo ukrył tam swojego kolegę Stacha [Stanisław Uruski], syna sąsiadki zbiegłego z niemieckiego transportu.

Pewnego razu do mojej siostry Frani, która zajmowała się szyciem Niemiec przyniósł do naprawy mundur. Gdy Frania prasowała ten mundur wyjęła z jego kieszeni złożoną mapę oraz busolę, a potem zapomniała je włożyć ponownie. Odłożoną mapę naszych terenów i busolę zabrał na strych Stefan. Gdy mieszkający u nas, Niemiec podpatrzył, że sąsiadka pod fartuszkiem przynosi jedzenie na strych, postanowił sprawdzić, co tam się dzieje. Gdy zobaczył tam dwóch chłopaków, wezwał wsparcie. Niemcy znaleźli mapę, busolę oraz lejce z niemieckimi napisami. Podejrzewali, że Stefan i Stach są szpiegami, nawet, że zabili jakiegoś Niemca i zabrali mu te rzeczy. Stefana bito tymi lejcami, by się przyznał. A te lejce to ja mu przyniosłem.

W gospodarstwie Działoszyńskich stacjonowało dużo Niemców. Na stojącym na podwórzu wozie leżało mnóstwo nowych, skórzanych uprzęży konnych, przygotowanych na zaopatrzenie frontowe. Pewnego dnia pojawił się tam ksiądz Słupski. Akurat nikogo nie było, a gdy zobaczył mnie kręcącego się w pobliżu, zawołał mnie do pomocy. Ksiądz zrzucił z wozu te uprzęże, a ja schowałem je pod snopkami słomy. Gdy niemieckie wozy odjechały na front poszliśmy po te uprzęże. Zapakowaliśmy je do worka i zanieśliśmy do kościoła i schowaliśmy za główny ołtarz. Za pomoc ksiądz dał mi te lejce. Pomyślałem, że można z nich zrobić dwa paski do spodni – dla mnie i dla Stefana. No i tymi lejcami bili Stefana, aż koszula,  w której był zrobiła się ruda od krwi. Zabrali Stefana, ale na całe szczęście udało mu się uciec z transportu  w Tarnowie.

Podchorążówka w Puźnikach

Oddziały partyzanckie Batalionów Chłopskich, które były w lasach koło Puźnik  swoją bazę miały w Monasterzyskach. Ze względu na położenie Puźnik zapadła decyzja, że to w naszej wiosce powstanie podchorążówka. Założycielami podchorążówki byli trzej przedstawiciele rządu londyńskiego. Szefem tej komórki był mój nauczyciel Mieczysław Warunek, porucznik rezerwy. Był bardzo lubianym pedagogiem. Podczas wojny mieszkał naprzeciwko stryja Michała u rodziców swojej żony.  Miał dwie córki, a jak urodził mu się syn, to po siedmiu dniach został aresztowany przez sowietów. Zesłano go do Kazachstanu, gdzie pracował w kopalni.   Mieczysław Warunek przyjaźnił się ze Stefanem, a Frania narysowała jego portret. Miał dwie córki, a jak urodził mu się syn, to po siedmiu dniach został aresztowany przez sowietów. Podobnie, jak łączniczka Mieczysława Borkowska. Wywieziono ich na Sybir w 1944 r. i do Polski powrócili po10 latach. Trzecim przedstawiciel rządu londyńskiego był gajowy Józef Rozowski.

Podchorążówka powstała w gospodarstwie Jana Działoszyńskiego, znajdującym się opodal Kościoła i cmentarza.  Jan Działoszyński został zesłany na Syberię i z niej nie wrócił, a jego gospodarką zajmował się jego syn Józef, który udostępnił budynki na potrzeby podchorążówki. Główną rolę w szkole odgrywała Weronika Wąsikowa z Monasterzysk.  W Wielkanoc w 1944 r. zamordowali ją banderowcy. Poćwiartowali ją i jej szczątki rozrzucili po polu.

Murzynko z UPA

Ukrainiec, którego pamiętam tylko imię – Michał [Michaił Oleksiuk], miał ciemną karnację i przezwisko „Murzynko”. Najpierw pracował u Hałuszczyńskich, ale oni zwolnili jego.  Wybłagał, więc  u ojca, by go zatrudnił.  Mieszkał w tzw. Kizi należącej do Nowosiółki, z którą sąsiadowały Puźniki.  Ożenił się z Martą znad Dniestru [wieś Ostra] i miał córkę Marusię. Kiedyś pojechaliśmy na  pole, które było własnością Marty i zasadziliśmy im ziemniaki. Pamiętam, jak patrzyłem wtedy na Dniestr.

Kiedyś byłem u tkacza, który był sąsiadem Michała i zamierzałem odwiedzić Martę i Marusię.  Wtedy tkacz, powiedział – „Ty do niego nie chodź, on nie jest dobrym człowiekiem. Dziwię się, że on tak długo u Was pracował. Kiedyś Michał, to był bardzo pracowity człowiek, teraz jemu odbiło”.  Potem dowiedzieliśmy się, że był jednym z głównych członków UPA w swojej wsi. Zrozumiałem też dlaczego tak kiedyś mnie wypytywał, gdy pojechałem na koniu na nasze pole, gdzie rosła koniczyna. Koń się pasł, a ja ciąłem koniczynę dla konia i królików. Pamiętam, jak Michał podszedł do mnie i wypytywał się, co u nas słychać, co słychać we wsi.

Przy drodze na Barysz było duże gospodarstwo, w którym ukrywano żydowską rodzinę. Murzynko dowiedział się o tym i zorganizował napad na to gospodarstwo. Zamordowali wszystkich. Krowy, konie i wiele rzeczy zabrali, a gospodarstwo spalili. Nasza partyzantka po śladach doszła za bandą do Kizi i złapali Murzynka. Podczas przesłuchania przyznał się do tego mordu oraz do innego – w gospodarstwie koło Puźnik. To Murzynek był przywódcą tej bandy i za swoje zbrodnie stanął przed sądem.

Lód kuł mnie w bose stopy    

Wraz z trwaniem wojny banderowcy coraz częściej napadali na Polaków. Najpierw dokonywali pojedynczych morderstw, potem napadali na całe domostwa [od red. pierwsze spalone gospodarstwa w Puźnikach należały do Franciszka Markowskiego, Mariana Boskiego i Jana Uruskiego], a następnie na wioski.  Zaczynali od podpalania gospodarstw znajdujących się na skraju wsi. Kolejny napad zimą, chyba w 1943 r. w lutym był całkiem blisko nas. Banderowcy podpalili Franka Markowskiego, który był naszym niedalekim sąsiadem. Ogień bardzo szybko zajął dom, chlewnię, stodołę i resztę gospodarskich budynków. Banderowcy ustawili się za potokiem, na górce i strzelali. W naszym domu od łuny z pożaru zrobiło się aż jasno. Wszyscy wybiegli z domu i zaczęli chować się w rowie. Nagle zorientowali się, że mnie nie ma. Ja tymczasem spałem w najlepsze. Wrócili po mnie, nie mogli mnie dobudzić, więc rzucili na mnie poduszkę i zabrali w prześcieradle. Nie zabrali mojego ubrania i butów, a ja byłem tylko w koszuli do spania. W rowie leżałem na tej poduszce. Potem ruszyliśmy do gospodarstwa Biernackich, które znajdowało się najbliżej. Uznałem, że sam będę szedł i nikt nie musi mnie nieść. Nie miałem butów, więc szedłem na boso. Sam śnieg nie był taki straszny, tylko ten moment, kiedy stopami dotykałem znajdujący się pod nim lód. Aż mnie kłuło od tego zimnego lodu.  Jak tylko przyszliśmy do domu Biernackiego, to dał mi on spodnie Edka. Podwinąłem nogawki, a Biernacki przyniósł wiadro śniegu. Powiedział, że jak włożę tam nogi i będę czuł zimno, to oznacza, że nie odmroziłem sobie nóg. Włożyłem do wiadra nogi, a śnieg zaczął się powoli topić. Potem Biernacka dolała do wiadra wody, dała mi do picia ciepłego mleka z masłem. Nad ranem Stefan poszedł po moje ubranie i buty. Wróciłem do domu i od razu zasnąłem. Obudziłem się po południu i okazało się, że nie miałem nawet kataru.

Kwiatek Józef zalecał się do Frani, więc bywał u nas prawie codziennie. Gdy w wigilię 1943 r. wracał z pracy na kolei w Czortkowie, to pod jaworem został zamordowany. Dopiero po świętach znaleziono jego zwłoki tylko w bieliźnie. Natomiast jego młodszy brat [Eugeniusz], by mieć z czego utrzymać matkę i siostrę poszedł do takiej niemieckiej organizacji przyfrontowej tzw. „bandystów”, która miała gwarantować stałą i dobrą  pracę. Pamiętam taką piosenkę:
U bandysty dobra zupa, litra wody i jedna krupa. A fasola jak znajdesia, to bandysta aż trzęsiesia.
Okazało się, że pracował za grosze, a cała ta formacja służyła do celów propagandowych. Wszyscy byli umundurowani i pracowali tuż przy froncie. Jak już wojna skończyła się, to strasznie się wstydził tego, że pracował u „bandystów”.

Rzeź w Baryszu i Zalesiu

Kilka dni  przed tym, jak banderowcy napadli na Puźniki, najpierw zaatakowali Barysz, potem ruszyli na Zalesie. Kto wchodził do Zalesia tego dnia, był zatrzymany przez banderowców.  Od nas wtedy 11 osób, szło przez Zalesie do młyna, do Monasterzysk, do tłoczni oleju, huty i w inne miejsca. Z tych osób przeżył Markowski, którego strasznie pobili i nieprzytomnego na saniach do Puźnik przywiózł sam koń. 15-letnią Borkowską, której siostra działała w polskim podziemiu zgwałcono, a następnie włożono jej lufę pistoletu do ust i strzelono. Przeżyła, bo pocisk przeleciał bokiem. W Zalesiu znalazł się także mój kolega Franek Jasiński. Poszedł tam z mamą. Gdy banderowcy spędzili Polaków w jedno miejsce, jeden z mieszkających tam Ukraińców, wysłał swojej syna, by podszedł do Franka i złapał go za rękę oraz poprowadził do ukraińskich dzieci, które tuż obok patrzyły na wszystko. Potem zabrali Franka do domu. Niestety jego mama zginęła wraz z innymi, których poćwiartowane ciała spalono w suszarni tytoniu. Jej bliscy rozpoznali jej zwłoki jedynie po kolczyku w uchu.

Mieszkańcy Puźnik też obawiali się o swoje życie, tym bardziej, że prawie wszyscy mężczyźni w ramach powszechnej mobilizacji przeprowadzonej przez władze radzieckie trafili na front.  Pozostali sami najstarsi i najmłodsi.  W dzień w ramach oddziałów samoobrony warty trzymały dziewczęta i chłopcy w moim wieku. Dowodził nami Żyd Michał, który był przecież moim kolegą. Ja miałem za zadanie pilnowanie terenów przy gospodarce Biernackich i drogi na Zalesie

Jak jechaliśmy do Buczacza przez Barysz – tę część w której w lutym 1945 r.  wymordowano 135 mieszkańców i spalono ich domostwa,  to w co drugim gospodarstwie, w ogródkach leżeli jeszcze pomordowani, a to były już dwa dni po tym, jak napadli na nich banderowcy.  Ich zwłoki były porąbane, domy, zagrody gospodarskie i zwierzęta popalone. Unoszący się zapach spalenizny powodował, że koń strasznie płoszył się. Pamiętam, jak zobaczyłem w kanale baryskim, przy takiej zastawce regulującej przepływ wody do lokalnej gorzelni, zwłoki dziecka. Widziałem dokładnie, jak miało przebity brzuszek, a ostrze przechodziło przez plecy. Stali tam jeszcze dwaj banderowcy, w takich białych pelerynach, tak by nie byli widoczni na śniegu.

Fasola, ziemniaki i odwilż

W nocy z 12 na 13 lutego 1945 r., gdy banderowcy dokonali rzezi na mieszkańcach Puźnik, w naszym rodzinnym domu była tylko Mama i Emilka. Przeżyły, bo schroniły się na plebanii. Gdy tylko nastał dzień Mama wraz z Emilką przyszły na pieszo do nas do Buczacza.  Przyniosły na plecach worki z fasolą, którą dzień wcześniej młóciły. Fasola była nadpalona, ale byliśmy zadowoleni, że mamy coś do jedzenia. Byliśmy głodni, więc jedliśmy ją. Z czasem od tej fasoli, aż nas w żołądku kuło, zwłaszcza jak popijaliśmy ją wodą.

Pod koniec marca pożyczonymi saniami wraz Frankiem [Działoszyńskim] i Bronkiem [Działoszyńskim] pojechaliśmy do Puźnik, bo tam były przecież ziemniaki w kopcach. Spotkaliśmy księdza Wawrzyńskiego, kapelana Batalionów Chłopskich, który bardzo dobrze żył z miejscowym popem i dlatego Ukraińcy nic mu nie zrobili. Na wyjeździe z Buczacza stał z pepeszą żołnierz. Baliśmy się, że nas nie puści. Wtedy ksiądz powiedział, żebyśmy jechali normalnie, a gdy tylko zbliżymy się do niego mamy przyśpieszyć. Baliśmy się, że zacznie do nas strzelać. Jednak ksiądz uspokoił nas, że tak nie będzie i faktycznie udało nam się. Żołnierz tylko strasznie krzyczał, ale nie strzelał w naszą stronę. Gdy dojechaliśmy do Puźnik, ksiądz zostawił nas i poszedł do sąsiedniej Nowosiółki Koropieckiej. Wieczorem otworzyliśmy kopiec i załadowaliśmy sanie workami z ziemniakami. Worki przykryliśmy słomą, która potem miała być na paszę dla zwierząt. Bronek zapalił w kuchni w swoim domu i piekliśmy ziemniaki, a na blaszce placki, tak byśmy mieli jeszcze na śniadanie. Z samego rana wyjechaliśmy z Puźnik i po drodze, jak przejeżdżaliśmy przez Barysz przyszła odwilż. Baliśmy się, że nam się sanie rozwalą. Jak już wjeżdżaliśmy do Buczacza, to sanie były całe w wodzie. Jeden z nas prowadził konia koniu, a dwóch popychało sanie. Nasi bliscy obawiali się, że przez tę odwilż nie wrócimy, ale udało nam się.

image_pdfimage_print

3 komentarze do „Boso po śniegu, uciekając przed śmiercią – wspomnienia Stanisława Baranieckiego

  1. Dziękuję za te wspomnienia. Przybliżają mi moich dziadków Biernackich sprzed 80lat.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *