Wspomnienia Franciszki Wiśniewskiej z domu Baranieckiej (ur. 1921 r.) z dzieciństwa oraz młodości w Puźnikach.
Mój Tato to Antoni Baraniecki, a Mama Sabina z domu Działoszyńska. Byłam ich najstarszą córką. Miałam jeszcze sześcioro rodzeństwa: Józefę, Marię, Stefana, Stanisława, Emilię i Stanisławę.
Słoneczny dom, zielona wieś i suszone owoce
Nasz dom był przepięknie położony. Tuż przy nim mieliśmy dwa ogródki, a w nich kolorowe kwiaty. Obok domu przebiegał rów, który ciągnął się aż do potoku, który wpadał do rzeki Koropiec. Rów był porośnięty pachnącymi bzami, jaśminami. Natomiast naprzeciw domu znajdował się piękny, czerwieniejący sad naszego wujka Jana, najstarszego brata mamy. My oczywiście też mieliśmy sad, a w nim gruszki, śliwki węgierki, czereśnie. Zebrane owoce suszyliśmy na blachach w piecu, albo podczas słonecznych dni na świeżym powietrzu. Nieraz mieliśmy po dwa worki suszonych owoców, z których Mama gotowała kompot na każdą niedzielę. Zresztą niedzielny obiad zawsze był świątecznie obfity. Mama nie tylko bardzo dobrze potrafiła gotować, ale także przygotowywać wyroby wędliniarskie. Najwspanialsze potrawy oczywiście były w okresie świątecznym. Podczas Bożego Narodzenia na stole królowały: barszcz z uszkami z grzybami, różne rodzaje pierogów, w tym z kiszoną kapustą, Mamine wyroby wędliniarskie, kutia (pszenica z miodem, orzechami, rodzynkami oraz makiem) i oczywiście nie zabrakło wielkiego garnka kompotu z suszu.
Tato, jak wrócił z USA zaczął budować nowy dom obok starego. Jak już nowy dom był gotowy przenieśliśmy się do niego. W domu mieliśmy trzy pokoje oraz przedpokój, w którym też można było mieszkać. W dwóch największych pokojach było aż po trzy okna, przez to było bardzo słonecznie. W trzecim pokoju mieliśmy dwa okna, a po jednym oknie w kuchni i spiżarni. W przedpokoju były dwa okienka i dwa wejścia – jedno ze strony głównej drogi, a drugie od podwórza.
Podczas pożaru w 1930 r. spaliło się dziesięć domów. Gdy pogorzelcy pobudowali się to mieli najładniejsze domy we wsi. Ciągnęły się one od stryja Michała w naszą stronę. Przy gospodarstwach rosły piękne sady owocowe. Zresztą Puźniki wyglądały, jak byłyby w lesie i gdzieniegdzie tylko widoczne były dachy lub kominy. Po drugiej stronie od domów była tzw. tłoka, gdzie pasło się gęsi i krowy, dalej natomiast olszynka oraz cmentarz. Tuż przy naszym polu mieliśmy las. Rosły tam piękne grzyby: prawdziwki, kurki, gąski, smardze, a opieńki można było kosić kosą. Zbieraliśmy tam też maliny i jeżyny.
Wieś dzieliła się na dzielnice: Gnilec, Zagajówkę, Komarówkę, dwie Nagórzanki (ta druga tzw. Nagórzanka Jasionówka w drodze na Zalesie), Kluków, Wapienniki (wzniesienie, na którym pozyskiwano biały kamień), a w lesie były tzw. Broszniowskie i Lipnik. Przed Broszniowskiem, za potokiem były jeszcze Kopanki, a za Klukowem był Klin. Natomiast przy drodze na Zubrzec (na wschodzie) była dzielnica Kolonia, którą zamieszkiwali tzw. „Mazurzy”.
Żarty, tańce i kolby z czarną mazią
Ludzie w Puźnikach byli bardzo pracowici. Jedni mieli więcej, drudzy mniej. Nasz Tato miał ponad dwadzieścia hektarów i do pracy w polu najmował innych, więc jak byliśmy dziećmi to nie musieliśmy pracować w polu. Tato najętym robotnikom płacił tym, przy czym pracowali. Czyli podczas zbioru zboża otrzymywali worki ze zbożem, a przy wykopkach worki ziemniaków. Tato uprawiał także tytoń, który potem suszyło się w specjalnie przygotowanej suszarni. Następnie suche liście tytoniu przenoszono do stodoły, gdzie przyciskano je deskami i „prasowano”. Na koniec odbywała się klasyfikacja liści pod względem ich jakości. Cały ten proces był dość wymagający, ale zarobek z zakontraktowanego tytoniu spory.
Weselej przebiegał zbiór kukurydzy. Wyłamane, dojrzałe kolby trafiały na ogromną stertę w stodole. Do wyłuskania kukurydzy schodzili się ludzie ze wsi. Zbierało się ze dwadzieścia osób. Jak pogoda pozwalała, to wszyscy pracowali w stodole, a jak były zimne noce, to w domu. Podczas pracy śpiewaliśmy, żartowaliśmy, robiliśmy kawały. Niektóre kolby zamiast zdrowych ziaren miały czarną maź. Dziewczyny namówiły się, że jak ktoś znajdzie kolbę z czarną mazią, to ma podawać ją do siedzącego na końcu pewnego starego kawalera. On był taki zdziwiony, że wciąż trafiają mu się takie kolby. Ręce miał całe czarne i nawet nie podejrzewał, że robiliśmy mu taki kawał. Po pracy odbywało się przyjęcie: tańce, jedzenie, kieliszek wódki, żarty do samego rannego.
Podobnie umawialiśmy się na darcie pierza oraz przędzenie nici z konopi i lnu. Potem wiejscy tkacze z nici robili płótna. W Puźnikach takich tkaczy nie było, trzeba było towar zawieźć kilka kilometrów za wsią. Pamiętam worki z cienkiego płótna konopnego na mąkę i kaszę. Takie worki wisiały w spiżarni, którą mieliśmy przy kuchni. Oczywiście w spiżarni mieliśmy okno, by w tych workach nie zagnieździła się pleśń. Tato zboże, ale także nasiona gryki, którą też uprawiał zawoził do najbliższego młyna w Zalesiu, położonego trzy kilometry od Puźnik.
„Picio” od zębów oraz szkolne wspomnienia
W szkole w Puźnikach były tylko cztery klasy. Kiedyś uczył tam Austriak Mangold. Mówił w dwóch językach: mniej po polsku i więcej po niemiecku. Stryj Michał nie wiedział jak po niemiecku jest motyl i Mangold, tak go „sprał”, że do końca życia pamiętał, że motyl po niemiecku to – der Schmetterling. Mnie natomiast uczyła zakonnica Aniela Wesołowska. To ona kierowała szkołą i uczyła wszystkich przedmiotów. Natomiast druga zakonnica chodziła do chorych. Leczyła chorych tabletkami. Ludzie nie mieli czym płacić, więc odrabiali pracując w polu, które należało do zakonnic. Siostrzyczki zakonne miały także zwierzęta, w tym krowę. A do krowy miały specjalną służącą, która dawała jej jeść, wypędzała na pastwisko i wynosiła gnój. Mieliśmy też samozwańczego dentystę. Jan Kosiński pseudonim Picio wyrywał ludziom zęby. Miał tylko jedne szczypce, ale chętnych nie brakowało, bo nie musieli za to płacić. Niektórzy nawet mdleli podczas zabiegu wyrwania bolącego zęba.
Gdy skończyłam czwartą klasę Tato zapisał mnie do szkoły w Monasterzyskach, ale potem podupadł na zdrowiu i obawiał się, że nie będzie w stanie opłacić mi stancji, zakupu książek, więc zostałam w szkole w Puźnikach. To tam skończyłam kolejne dwa lata, więc w sumie sześć klas. Jak wybuchła II wojna światowa zakonnice musiały uciekać z Puźnik. Podczas okupacji w szkole uczyli nasi krewni, małżeństwo Poterałowiczów. Oboje byli nauczycielami i mieli trójkę dzieci. Pamiętam, że chodziłam na lekcje prowadzone przez nich.
Oj działo się we wsi
We wsi co roku w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia odbywały się profesjonalne jasełka. Aktorom amatorom w razie potrzeby podpowiadał sufler. Odbywały się festyny, a zarobione pieniążki przeznaczano na potrzeby kościoła. Organizowane były także kursy np. krawiecki, tkacki.
Mieliśmy także dwie orkiestry. Kierownik tej większej, czyli kapelmajster Walerian Dąbrowski grał na skrzypcach i pochodził z Jazłowca, ale jego przyszła żona mieszkała w Puźnikach. Po skończeniu szkoły w Puźnikach kontynuowała naukę w Buczaczu i nieraz chodziła na spacery do Jazłowca, gdzie zapoznała go. Ich wesele odbyło się w Puźnikach, a Dąbrowski zamieszkał w majątku żony i wtedy założył orkiestrę w Puźnikach. Członkowie orkiestry grali z nut i występowali podczas zabaw, wesel oraz pogrzebów. Muzycy w orkiestrze grali między innymi na kontrabasie, skrzypcach, flecie, trąbce, klarnecie, bębnie. Na trąbce grał brat kapelmajstra, który specjalnie na występy przyjeżdżał z Jazłowca. Drugą orkiestrę, znacznie mniejszą tworzyli tzw. „Mazurzy” z Kolonii (część obejmująca gospodarstwa nadane przez Rząd RP). Tam była tylko trąbka, skrzypce i chyba kontrabas. „Mazurzy” też grali bardzo ładnie, ale z pamięci.
Upomnienia od Abrahama i złodziejski majster
Mieszkańcy Puźnik robili zakupy w sklepach w Monasterzyskach, które należały głównie do Żydów. Nie raz zdarzało się, że ludzie płacili tylko część należności, a resztę mieli oddać w późniejszym terminie. Jeśli ociągali się ze zwrotem pieniędzy wtedy trafiały do nich kartki z upomnieniem. Szczególnie często otrzymywali upomnienia od Abrahama Azberdalla, który prowadził sklep z płaszczami oraz innymi ubraniami. Potem żydowscy sklepikarze wzięli się na sposób i przejmowali pieniądze swoich dłużników w momencie, gdy oddawali oni tytoń do fabryki. Gdy mój Tato przeczytał w gazecie, że nie można tak robić to od razu poszedł do dyrektora fabryki. Pokazał jemu gazetę i od tego momentu Żydzi nie przejmowali w ten sposób pieniędzy. Zresztą Tato potrafił załatwić wiele spraw, w starostwie i nie tylko, dlatego nieraz sąsiedzi przychodzili do niego po poradę. Był też ławnikiem w sądzie.
Jeden z naszych dalszych sąsiadów zajmował się złodziejskim fachem. We wsi mówił – Ja u Baranieckiego ziemniaki zawsze biorę z piwnicy, to innych rzeczy nie ruszam. Ojciec dobrze o tym wiedział, zresztą mówił, że przed złodziejem kłódka go nie uchroni, a będzie musiał tylko kupować kolejne. Dlatego nie zamykał piwnicy, a złodziejski majster brał tyle, ile zapakował do worka. Złodziejski proceder skończył się, jak majster z kolegą napotkał gospodarza wracającego wieczorem z miasta. Młotkiem wybili mu zęby oraz zabrali pieniądze, które miał ze sprzedaży krowy. Wtedy złodziejskiego majstra aresztowała policja. W więzieniu zachorował i zmarł.
Czas wojny
W 1939 r. ludzie dużo mówili, o tym że może wybuchnąć wojna, ale większość nie wierzyła w to. Jednak, gdy w sadach na liściach czereśni pojawiły się jadowite, bordowe z zygzakami żmije, to już wiadomo było że stanie się coś złego. Gdy wybuchła wojna ciągle było słychać wybuchające bomby. Najwięcej, gdy zrzucano je na most w Stanisławowie. Coraz bardziej baliśmy się, ale trzeba było jakoś żyć. Zaczęłam pracować, jako krawcowa. Przynoszono do mnie różne rzeczy do szycia ze Szkoły Podoficerskiej. Pamiętam jak przyszedł lekarz Karl z płótnem lnianym i poprosił o uszycie spodni. Powiedziałam mu, że to płótno nie nadaje się na spodnie, bo jest zbyt sztywne. Karl pochodził z Wiednia i bardzo chciał się nauczyć mówić po polsku, bo spodobała mu się Stasia z Barysza, która wtedy mieszkała u nas.
Pewnego razu w naszym domu zjawił się kolega Stefana. Uciekł z transportu i poprosił o schronienie. Mama umieściła go na strychu. Wtedy u nas, zresztą tak, jak i w pozostałych domach zakwaterowano Niemca. Gdy ten Niemiec zawieszał przy dachu coś do zamontowania telefonu usłyszał rozmowę na strychu. Wtedy powiedział Mamie, że chce tam wejść. Mama wiedziała, że nie powstrzyma go, więc zawołała Stefana, by zeszli na dół. Chłopaków i mnie zabrano do komendantury. Ich związanych zaprowadzono do jakiejś piwnicy. Ja, jako świadek musiałam odpowiadać na wszystkie pytania, tym bardziej, że znaleziono u nas kompas oraz mapę. Tłumaczyłam, że jak przyniesiono do mnie garnitur do wyczyszczenia i prasowania, to kompas był w kieszeni. Wyjęłam go, ale potem zapomniałam włożyć ponownie, a właściciel garnituru nie upomniał się. Natomiast mapę znalazł najmłodszy brat. Pokazał ją zakwaterowanemu u nas Niemcowi, ale ten nie zainteresował się. Po tym przesłuchaniu wypuścili mnie. Do domu odprowadził mnie zwykły żołnierz, któremu najwyraźniej spodobałam się, bo na koniec zapytał się czy może mnie odwiedzić. Powiedziałam, że pracuję i nie mam czasu. Potem żandarmeria zaprowadziła chłopców do Monasterzysk. Żandarmi jechali na koniach, a chłopcy szli na piechotę. Na całe szczęście okazało się, że był tam punkt zborny osób przeznaczonych do wywiezienia na roboty do Niemiec. Stefan spotkał krewną ze strony taty i poprosił ją, by wyprała mu zakrwawioną koszulę. Powiedział jej, że ta krew to od krostów i wrzodów, które rozdrapał, ale tak naprawdę nie chciał się przyznać, że podczas aresztu strasznie go bito. Przez krewnych dowiedzieliśmy się, że Stefan jest w Monasterzyskach i Junka (Józefa) zaniosła mu coś do jedzenia, ale nie rozmawiała z nim. Stefan znał trochę niemiecki i wzięto go do pomocy przy zaopatrzeniu. Gdy podczas jednego z postojów Stefan poszedł z Niemcem po chleb to udało mu się uciec. Wykorzystał chwilę nieuwagi żołnierza i schował się w jakiejś komórce. Pociąg odjechał, a Stefan został w Tarnowie u jakiś ludzi, ale strasznie rozchorował się tam. Jak wyzdrowiał, to zaczął szukać stryja Janka w Krakowie. Niestety stryjek musiał uciekać ze swojego mieszkania, ale Stefan jakoś go odnalazł i wtedy napisał do nas list. Stryj Jan wynajmował pokój i chciał Stefana posłać do szkoły. Brat jednak miał całkowicie zniszczone ubranie, dlatego stryj dał mu swoje. Tak, więc, jak Stefan chodził do szkoły, to stryj nie wychodził z domu, bo nie miał w czym.
1200 rubli albo białe niedźwiedzie
Tato zmarł w 1941 r. i żeby pomóc Mamie zaczęłam pracować w Monasterzyskach. Reszta rodzeństwa, oprócz Emilki też była poza domem rodzinnym. W nocy z 12 na 13 lutego 1945 r., gdy banderowcy dokonali rzezi na mieszkańcach Puźnik, Mama i Emilka przeżyły, bo schroniły się na plebanii. Jak mieliśmy jechać na Zachód to władze radzieckie zażądały od Mamy 1200 rubli. Postraszyli ją, że jak nie dostaną tych pieniędzy w ciągu trzech, czterech dni to zamiast do Polski pojedziemy na „białe niedźwiedzie” na Sybir. Mama pieniędzy nie miała i nie było też szans na szybkie ich zdobycie. Nawet, jakby sprzedała ostatnią krowę, to może dostałaby z 500 rubli. Wtedy poprosiłam Mamę, by mi przygotowała dużo porcji tytoniu oraz bimber. Jak pojechałam na zebranie do Czortkowa, to sprzedałam wszystko mężczyznom, którzy mieli tam punkt zborny przed odjazdem na front. Nawet utargowałam więcej pieniędzy niż trzeba było. Po powrocie do Monasterzysk szybko musiałam przekazać Mamie te pieniądze do Puźnik. Przypadkiem spotkałam Aleksandra Ługowskiego, który na koniu przyjechał załatwiać jakieś sprawy. Dałam mu pieniądze zapakowane w kopertę i jeszcze wieczorem trafiły one do Mamy.
Wspomnienia zostały utrwalone 9 września 2020 r. przez Adama Baranieckiego
Opracowanie redakcyjne: Anna Zaleska