Puźniki 1939-1944 ze wspomnień Zbigniewa Szczupaczyńskiego

Zbigniew Szczupaczyński - Puźniki

Publikujemy wspomnienia Zbigniewa Szczupaczyńskiego, który pochodzi z Niżniowa, a w Puźnikach często spędzał wakacje. Wspomnienia obejmują okres lat 1939-1944 i stanowią część większego opracowania we fragmentach dotyczących samej wsi Puźniki.

Wspomnienia dotyczące roku 1945 są dostępne w artykule: Atak UPA na Puźniki.

Całość wspomnień Zbigniewa Szczupaczyńskiego obejmujących okres lat 1931-1949 można pobrać w formacie pdf:

Wakacje 1939

W Puźnikach przez kilka pierwszych dni przed rodziną i kolegami paradowałem w mundurku harcerskim, zdobywając uznanie, a wśród chłopców podziw i zazdrość. U babci Poterałowiczowej [Genowefy] dobrze się czułem. Lubiłem rano wstać i razem z chłopakami chodziłem na łęgi, na których wypasano krowy i konie. Z pastwiska zwykle wracałem konno, na oklep. Byłem szczęśliwy, bo dla samych koni gotów byłem przyjeżdżać do Puźnik o każdej porze roku. Wtedy pierwszy raz dosiadałem konia, chociaż początkowo piekielnego miałem pietra.

Wrzesień 1939

Był to ostatni rok mojego dzieciństwa. W tym nieszczęsnym roku drugą połowę wakacji spędziłem w Puźnikach. Z tych wakacji u babci Poterałowiczki pamiętam jedynie końcową ich część. Wszystko inne uleciało z pamięci. Wieści ze świata do Puźnik docierały z dużym opóźnieniem, a i te, które dotarły rozchodziły się po domach zawsze już odpowiednio zabarwione fantazją i swoistą, puźniecką filozofią. Przekazywane były bowiem z ust do ust i każdy wzbogacał dodając coś od siebie. A fantazji i polotu tym ludziom nie brakowało. Kilka egzemplarzy gazet, które trafiały do Zaścianka, docierały z dużym opóźnieniem, a radio było jedno lub dwa i to nie zawsze czynne.

Koniec sierpnia w Puźnikach był spokojny i nie wprowadzał w życie żadnych zmian. W tej szarej codzienności wszyscy wykonywali pospołu swoje obowiązki gospodarskie i nie zawsze był czas na pogawędki polityczne. Jeżeli już mężczyźni w niedzielę po sumie pod Kościołem rozmawiali o sytuacji na świecie, to swoje wypowiedzi opierali na rządowej propagandzie o naszej sile i naszych związkach z zachodem. Nikt nie przepowiadał wojny. Powszechnie uważano, że Niemcy nie odważą się na taki krok, jeżeli z nami są takie potęgi, jak Anglia i Francja. W te dwa państwa wierzono, ufano ich potędze i wierzono w ich uczciwość wobec nas Polaków.

Wprawdzie wszystkie tego rodzaju dyskusje ludzi doświadczonych, pamiętających nie tylko pierwszą wojnę, ale nawet wojnę japońską z 1905 roku – kończyły się optymistycznymi wnioskami, to jednak atmosfera, jaka wkradła się do chat ludzi ciężko pracujących, na podstawie zasłyszanych wiadomości, była niewesoła i nie wróżyła nic dobrego. Wyczuwało się coś, co mogło, co groziło wybuchem.

Nikt nie był zachwycony sytuacją. Wszyscy jednak byli zgodni, że o ile zaistnieje potrzeba, mężczyźni gotowi będą stanąć w szeregach obrońców ojczyzny. Takiego uniesienia patriotycznego już więcej u tych ludzi nie widziałem. Tą atmosferą żyłem i ciągle myślałem o powrocie do Niżniowa. Nawet na pastwisku chłopcy o niczym innym nie opowiadali jedynie o wojnie i naszym zwycięstwie.

Mama, na którą z taką niecierpliwością czekałem, wreszcie 30 sierpnia pojawiła się w Puźnikach. Sprawiała wrażenie trochę jakby zmartwionej. Opowiadała – a chętnych świeżych wiadomości było dużo – o sytuacji w Niżniowie, że ludzie robią zapasy, szykują taśmy do zalepiania szyb okiennych, co miało uszczelniać przed gazem i jednocześnie wzmacniać odporność przed wstrząsami w razie wybuchu bomb, że wkrada się nieufność między Polakami i Ukraińcami i że w ogóle atmosfera robi się coraz gorsza.

W tym samym jeszcze dniu wyruszyliśmy w drogę powrotną. Nikt nie przypuszczał, że z Puźnikami żegnamy się na prawie dwa lata.

Po powrocie z Syberii w 1941

Pokonując trzy tysiące km w tak trudnym warunkach dotarliśmy wreszcie w pierwszej połowie czerwca do Puźnik. Przypominam sobie, że była to sobota, chyba dwa tygodnie przed wybuchem wojny niemiecko-rosyjskiej. Wróciliśmy u kresu wyczerpania nerwowego i fizycznego. Brudne i zawszone łachmany wisiały na naszych szkieletach. Ta ponad trzymiesięczna podróż pozostała w mojej pamięci, jak potworna zmora widziana we śnie. […]

Wieści o naszym powrocie rozeszły się po zaścianku lotem błyskawicy. Od dłuższego już czasu czekano na nas w rodzinnym domu. Ciocia Stefa [Stefania Poterałowicz] listownie powiadomiła babcię o naszym wyjeździe i wszyscy w rodzinie przeżywali niepokoje, domyślając się najgorszego. Tego, że wracamy pieszo nikt nawet nie mógł przewidzieć, nawet teraz nie wszyscy dawali wiary naszym opowiastkom, dopiero nasz wygląd wychudzony, nasze zlepione brudem włosy, a szczególnie moje poranione nogi przekonywały niedowiarków.

Teraz w domu babci ruch jak w karczmie. Ludzie byli ciekawi naszych przygód, każdy chciał na własne oczy zobaczyć i własnymi uszami usłyszeć – czy, aby naprawdę wróciliśmy, czy też ktoś plotkę puścił. Przecież stamtąd nikt jeszcze nie wrócił za czasów sowieckich. Ludzie byli zorientowani, co oznaczało być wywiezionym na Syberię. Z Puźnik i okolic obok rodziny Krzywoniów na Syberii przebywało kilka rodzin, a o niektórych słuch zaginął. Dlatego nasz powrót był przedmiotem tak dużego zainteresowania. Wszyscy, którzy nas zobaczyli szczerze nam współczuli i płakali nad losem tych, którzy tam pozostali.

Pierwszą czynnością po powrocie była kąpiel i spalenie naszej odzieży. Jeszcze dziś widzę siebie w tych łachmanach brudnych i podartych, a w każdym załamaniu, w każdym rąbku materiału gnieździły się wszy. Kilka najbliższych dni udzielaliśmy „wywiadów” i odpoczywaliśmy, lecząc rany nóg.

Wiosna tego 1941 roku miała dla mnie tyle uroku, że chyba żadna inna nie była tak urocza i piękna, dająca tyle szczęścia i radości. Niczego nam nie brakowało, wszyscy się o nas troszczyli i nie mogliśmy się sobą nacieszyć, a moi rówieśnicy patrzyli na mnie z podziwem i z niemałą zazdrością. Dla nich była to wielka przygoda podróżnicza, o ubocznych skutkach tej przygody nikt w tym wieku nie zastanawia się. […]

Do zdrowia dochodziłem szybko. Żywienie regularne, mleko kozie, słońce wiosenne i przede wszystkim przyjazne otoczenie leczyły mój organizm w tempie niespodziewanym. Gorzej było ze zdrowiem mamy. Biedna mama. Pomimo troskliwej opieki ze strony rodziny, ciągle była osłabiona i bardzo blada. W trosce o jej zdrowie rodzina zdecydowała, że będzie lepiej, jeżeli mama uda się do Niżniowa, gdzie podda się badaniom i opiece lekarskiej. W Puźnikach lekarza nie było, ludzie tam leczyli się sami, jedynie z cięższymi przypadkami dojeżdżano do Niżniowa, Buczacza lub Koropca.

Sąsiad babci ofiarował swoje usługi i proponował nas furmanką odwieźć do Niżniowa, ale mama postanowiła przejść drogę do Niżniowa pieszo. Tyle razy ją swoim życiu pokonywała pieszo, że zapragnęła bliskie duszy widoki odświeżyć w swojej pamięci. Ostatnio tą drogą i tymi ścieżkami przeszliśmy 30 sierpnia 1939 roku. Wracałem wtedy z wakacji, marząc o bohaterstwie, obronie ojczyzny… W tym czasie nie mogłem, nikt nie mógł przewidzieć, że moim bohaterskim czynem będzie nie walka z wrogiem, a walka z przeciwnościami, walka o przetrwanie.

Zima 1942

Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia 1942 roku, które zapragnąłem ponownie spędzić w Puźnikach. Jeszcze dziś zastanawiam się, co mnie tak przyciągało do Puźnik. Przecież w Puźnikach i zimą, i latem miałem gorsze warunki niż w Niżniowie pod każdym względem. A jednak ciągle tam zaglądałem.

Zimą u babci Poterałowiczki w domu było tak zimno, że nawet pod pierzyną trudno się było ogrzać, chociaż w piecu palono cały dzień. Wyżywienie również było gorsze. Babci w czasie wojny żyło się mniej niż skromnie. Mnie jednak nic nie przestraszało, byłem zawsze chętny pokonać tę czasami nieprzyjemną, a nawet niebezpieczną drogę, aby święta lub jakiś chociaż czas spędzić w Puźnikach. Przyciągała mnie tu utrwalona tradycja i atmosfera życia tych ludzi. Tu się czuło czasy przedwojenne, oddychało się wolnością bez obawy, że ktoś podsłuchuje i donosi na gestapo.

Odległość między Niżniowem a Puźnikami tak mała, a różnica życia – tak dużą, nawet sposób myślenia i interpretacji zachodzących zjawisk był różny. Ba, język którym posługiwano się na co dzień różnił się znacznie. Wiele przedmiotów nosiło różne nazwy.

W tym roku w Puźnikach nie odnotowano jeszcze niebezpiecznych napadów, chociaż urzędnicy i policja ukraińska sporadycznie zjawiają się w Puźnikach, ale jak na razie wizyta ich ogranicza się do ściągania kontyngentu i do określania prac przymusowych na rzecz okupanta.

W tym czasie krążyło już coraz więcej wiadomości o Sikorskim, którego postać zaczęła wtedy być dla nas legendą. Z ust do ust przekazywano o nim i o jego działalności różne wieści, prawdziwe i mniej prawdziwe, które podtrzymywały nas Polaków na duchu, dodając sił do zwiększonego oporu okupantowi. Rozwijały się grupy partyzantów o różnych zabarwienia ideowych i politycznych, ale mający wspólny cel – zwalczanie i osłabianie siły niemieckiej. W lasach Puźnieckich takich leśnych ludzi ciągle przebywało, a że zaścianek był na odludziu – partyzanci często urządzali sobie w Puźnikach bazę wypoczynkową.

Niemcy nie docierali w te strony, a policja ukraińska, jeżeli wizytowała, to z większą siłą przyjeżdżali.

Lato 1943

Dotarła do nas wiadomość, że w Puźnikach Niemcy rozwinęli rzeźnię polową, do której spędzają setki sztuk bydła rogatego, owiec i świń. Wiadomo, że przy takich placówkach zawsze kwitną różnego rodzaju szwindle. Nawet Niemcy nie byli tak solidni wobec swojej armii, kradli z magazynów mięso, podroby, skóry i wymieniali na inny towar, szczególnie na bimber.

Poszedłem do Puźnik z bańką bimbru. Już od lasu zobaczyłam olbrzymie tereny ogrodowe zagrodzone, z mnóstwem bydła. Krowy wychudzone i potwornie brudne, widać dawno je nie karmiono. Dostawa była większa od możliwości przerobowej rzeźni. Zatrzymałem się u Leszka, ponieważ mieszkanie babci po przeciwnej stronie sieni zajęli Niemcy na swoją kancelarię. Czasami rozrabialiśmy z Leszkiem, czym przeszkadzaliśmy w pracy pisarzom pracującym w kancelarii.

Dnie były gorące, jak całe to lato 1943 roku, drzwi wszystkie otwarte, a więc każde głośne zachowanie słyszalne było w całym domu. W czasie takiej rozróby jeden z Niemców wpadł wściekły do izby Leszka i trochę mnie poturbował. Od tego momentu porozumiewaliśmy się szeptem.

W Puźnikach okazało się, że niepotrzebnie dźwigałem z Niżniowa bimber, tam bimbrownia była prawie w każdej rodzinie. Bimber pędzono w lasach na potęgę – ponieważ było duże zapotrzebowanie. Mięsa i wyrobów mięsnych wszyscy mieli pod dostatkiem, wszystko za bimber. Cały Kluków obwieszony skórami, stosy kości i olbrzymie doły z nieczystościami rzeźniczymi. Dawało to razem taki smród, że dopiero po kilku dniach nos mój mógł tolerować bez większego buntu.

Właśnie wtedy na ten mały garnizonik natarł swoimi oddziałami partyzanckimi Kowpak. W samych Puźnikach przez dwie, może trzy godziny było trochę zamieszania i dużo strzelaniny. Partyzanci szybko pokonali opór i poszli jak burza w kierunku Karpat. Większy opór Niemcy zorganizowali w lasach koropieckich, ale zatrzymać Kowpaka nie zdołali, tracąc kilku zabitych i wielu rannych.

Na trzeci dzień po tej walce zaopatrzony w mięso wróciłem do Niżniowa. Po moim powrocie do domu dowiedziałem się, że Niemcy z policją ukraińską dokonali pacyfikacji górnej części Puźnik paląc kilka domów i aresztując kilku mężczyzn. Niemcy początkowo myśleli, że byli to AK-owcy. Dopiero po wyjaśnieniu nieporozumień – aresztowanych zwolniono, ale kilka domów dogorywało. […]

Przed świętami Bożego Narodzenia 1943 roku, do Puźnik poszedłem sam. Mama nie mogła, musiała pracować i została na folwarku. Jesień tego roku była ciepła i długa, chyba do 20. grudnia, nawet ziemia jeszcze nie była zmarznięta, co o tej porze zawsze się zdarzało.

Rok 1943 charakteryzował się dla nas Polaków wzrostem terroru niemieckiego wobec narodu polskiego oraz coraz liczniejszymi mordami popełnianymi przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach, które osiągnęły niespotykane dotychczas rozmiary. Często docierały do nas wieści z okolicznych wiosek o napadach, mordach i zniszczeniach. Polacy żyli w ciągłym strachu, bez pewności jutra. Nawet Niemcy na folwarku z bronią się nigdy nie rozstawali, a nocą zamykali się na cztery spusty.

Czasy były niepewne dla całych grup zorganizowanych, jak i pojedynczych osób. Idąc do Puźnik byłem cały czas podszyty strachem. Każdy napotkany człowiek był, w moim wyobrażeniu, banderowcem. Dopiero u babci odetchnąłem pozbywając się tak męczącego stresu.

Bójka

Jak zwykle zaczęliśmy kompletować zespół do herodów i szykować stroje. W trakcie prac nad strojami okazało się, że braknie nam papieru kolorowego na ułańskie pasy. Ponieważ w Niżniowie miałem papieru i kleju pod dostatkiem, wraz z Bronkiem Działoszyńskim zwanym „Paką” wyruszyliśmy pewnego ranka do Niżniowa. […].

Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy z papierem i klejem w drogę powrotną. Na Werbkę dotarliśmy w godzinach popołudniowych. Werbka, wieś z rzadką zabudową zamieszkana byłam w większości przez Ukraińców.

Dochodziliśmy do lasu drogą prowadzącą do Puźnik, gdy zaczepili nas chłopcy, których przy drodze stała spora gromadka. Zaczęło się od słownego znieważania, a skończyło się bijatyką. Bójka skończyła się dla mnie i Bronka bardzo nie po myśli. Do domu wróciliśmy bardzo późno, już prawie nocą, pobici, z licznymi ranami i siniakami oraz bez papieru i kleju. Była to nasza narodowa i religijna klęska. Po kilku dniach wprawdzie doszedłem do sił, ale niestety i tym razem z herodów nic nam nie wyszło.

Listopad 1944

Zostając w domu, zadaniem moim było przygotować się do częściowej przeprowadzki. Przez cały dzień pakowałem, co według mnie należało zabrać do Puźnik. Nazajutrz rano mama przyjechała dużą drabiniastą furmanką. Końmi powoził właściciel Jarzycki, mieszkaniec Puźnik. Do pomocy z mamą przyjechała też wujenka Lidzia. […]

Zaraz po urządzeniu się, zamieszkaliśmy w Klukowie razem z babcią i wujenką Lidzią, poszedłem nawet do szkoły. Przyjęto mnie, po wstępnej rozmowie, do czwartej klasy. Szkoła była okazałym budynkiem obok kościoła, dobrze urządzona i posiadała w swoim gronie dobrych pedagogów.

Kierownikiem tej szkoły był Mieczysław Warunek, który w szkole zaprowadził iście żelazną, wojskową dyscyplinę. Sam w niedługim czasie odczuję na prawym uchu, że do szkoły przychodzić należy punktualnie. Niestety, wkrótce Warunek został aresztowany za przynależność do AK. Był oficerem i dowódcą pododdziału AK. Z katorgi Warunek do Polski wrócił dopiero w 1956 roku. Szkoła pozostała bez kierownictwa, a że czasy były niepewne – naukę przerwano. Dla mnie była to wielka strata.

Od aresztowania Capiego dopiero teraz trafiłem do szkoły, w której mogłem się czegoś nauczyć. Niektóre wiadomości zdobyte w tej szkole tkwią mi w głowie do dziś. Język niemiecki poznawałem z samouczków i słownika, i dopiero tu, w tej szkole, poznałem deklinacje. Tu otrzymałem początki wiadomości z geografii świata.

Ciepło wspominam nauczycieli i nowych kolegów z klasy. Pamiętam, jak na czele ze Zbyszkiem Nowickim, posiadającym uzdolnienia plastyczne, malowaliśmy patriotyczne obrazki, na których obowiązkowo zawsze widniał orzeł biały. Dziś Zbyszek maluje ciekawe pejzaże, choć nie ukończył akademii w tej dziedzinie. Szkołę w Puźnikach wspominam dobrze, bo była to szkoła polska i o dobrym poziomie nauczania. Szkoda, że czas jej pedagogicznej działalności był dla mnie niedługi i tak brutalnie został przerwany. Nie miałem szczęśliwej drogi edukacyjnej początkowego nauczania, co wycisnęło piętno na moim wykształceniu ogólnym.

Od kilku miesięcy dochodziły już nas wieści, że w naszych okolicach zdarzają się wypadki napadów na polskie wsie i osady nawet w białe dnie. Często obserwowaliśmy wieczorami lub nocą łuny palących się okolicznych osad i wiosek podolskich. Ogarniała nas zgroza na myśl, że wnet przyjdą do nas. Docierały wieści, że banderowcy, jakby planowo, palą i niszczą wszystko, co polskie we wszystkich województwach południowo-wschodnich, w całej Galicji.

Żyliśmy w strachu i z ciążącą myślą, że Puźnik ostoi polskości nie ominą, że nawet dobra organizacja obronna nie odstraszy ukraińskich nacjonalistów. Nasze pierwsze ofiary barbarzyństwa były już w listopadzie i grudniu.

W listopadzie schwytano kilka kobiet polskich wraz z dziećmi i w sąsiedniej wsi ukraińskiej żywcem spalono, w starej, samotnie stojącej szopie. Wśród ofiar była też sąsiadka babci, Łapiakowa wraz ze starszą córką Kazimierą. W grudniu zaś banderowcy zastosowali inną metodę mordu. Schwytane kobiety były bite, a następnie rozstrzelane. […]

Już w tym czasie zorganizowane były z ochotników tak zwane Istrebitielnyje Bataliony, przeznaczone do walki z banderowcami i zdarzało się, że w szeregi tych batalionów wkradali się nacjonaliści ukraińscy. Bataliony te, w których służyło wielu Polaków, z wielkim poświęceniem tropiły banderowców, ale były to niestety siły zbyt szczupłe.

Grudzień 1944

[…]. Święta były skromne. Od przymusowej kąpieli w Dniestrze nie czułem się najlepiej. Stan mego zdrowia ciągle się pogarszał. Ogólne osłabienie połączone z częstymi bólami głowy dokuczały mi przez cały pobyt w Puźnikach. Jeszcze ten ciągły strach towarzyszący nam permanentnie o każdej porze dnia i nocy. Czułem ulgę jedynie w czasie angażowania się w jakieś przedsięwzięcia np. organizowanie zabaw, sportów zimowych, czy w patrolowanie terenu Klukowa. Nawet w Święta Bożego Narodzenia braliśmy udział w obserwowaniu terenu przed wsią wypatrując, czy aby banderowcy nie pokazali się na horyzoncie.

Zbigniew Szczupaczyński

image_pdfimage_print

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *